„Sto ról – zakochanie w sztuce teatru” – Tadeusz Szybowski – aktor Teatru Rapsodycznego o emanacji Rapsodyków w swoim życiu, pracy w Zespole Mieczysława Kotlarczyka, związkach z Kościołem i spotkaniach ze Świętym Janem Pawłem II, ale także o bliskich i świętach Bożego Narodzenia. Kolejny wywiad Dominiki Jamrozy, koordynatora Sceny Papieskiej IDMJP2 w ramach cyklu „Rozmowy Sceny Papieskiej”.
Dominika Jamrozy: Należy Pan do grona artystów, których spaja podobna wizja sztuki i kultury, wpisana w założenia „Sceny Papieskiej” Instytutu. Ustalmy jednak na początku fakty. Jest Pan Małopolaninem z „dziada pradziada”?
Tadeusz Szybowski: Tak, urodziłem się w 1932 roku w podkrakowskiej Skawinie. Moi rodzice także pochodzili z Małopolski.
DJ: Spotykamy się tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Czy może Pan podzielić się świątecznymi wspomnieniami ze swojego rodzinnego domu? Które z tradycji kultywuje Pan do dzisiaj w kręgu swoich najbliższych?
TSZ: Muszę Pani powiedzieć, że wyrosłem we wspaniałym domu. Byliśmy liczną rodziną. Jestem dwunastym, ostatnim dzieckiem moich rodziców. Myślami wracam do czasów przedwojennych, kiedy wspólnie zasiadaliśmy przy stole wigilijnym w Kalwarii. Do dzisiaj dla mnie to ogromnie ważne, by Święta były czasem spotkania z najbliższymi, kolędowania. W domu była fisharmonia. Śpiewaliśmy kolędy i pastorałki. Jeden z braci, Adam Szybowski, wyrósł na pierwszego barytona polski. Gdy przychodzili do nas jeszcze krewni, ciocie i wujkowie, to powstawał prawdziwy kolędowy chór. Jeśli pyta Pani o dania, to przywołać mogę tylko niektóre smaki. Te wigilie przedwojenne czy te w czasie wojny były ubogie w stosunku do tego, co mamy do wyboru dzisiaj. Dania były proste, ale przesmaczne. Zawsze – myślę tu o tych ulubionych przez nas dzieci – czekało się na placki: sernik czy makowiec, smakołyki pieczone przez Mamusię. Mam świadomość, że wychowywałem się w prawdziwie polskim, tradycyjnym domu. Dodam, że moim ojcem chrzestnym był Prezydent Ignacy Mościcki. Miałem szczęście, bo byłem dziewiątym synem rodziców. Nasze trzy wspaniałe siostry-nauczycielki czytały nam poezję, „Trylogię” Sienkiewicza, uczyły recytować wiersze. Panowała wzajemna miłość i szacunek. Na powitanie całowaliśmy rodziców w rękę. Ta atencja była absolutnie żywa, prawdziwa i chciana.
DJ: Rodzice byli dla Państwa autorytetami. Wychowali bohaterów i patriotów.
TSZ: Dwaj bracia działali w czasie wojny w partyzantce, zwłaszcza Antek, który zginął pod Miechowem. Pamiętam aresztowanie braci i ojca przez gestapo, okrutne przesłuchania, potem więzienie na Montelupich, obóz w Płaszowie. To trudne wojenne wspomnienia. Nie da się wymazać ich z pamięci. Przeszli wspólnie z ojcem siedem obozów koncentracyjnych. W ósmym ich rozdzielono i niestety wieść o tatusiu zaginęła. Potem przyszło tzw. wyzwolenie. Pierwsi Rosjanie jakich zobaczyłem to było NKWD, jak się później okazało. Siedzieliśmy w piwnicy, trwały bombardowania. Szukali Antka. „Uratowało” go to, że już nie żył.
DJ: Miał Pan też wyjątkowego brata księdza.
TSZ: Tak, po wojnie został skazany na siedem lat więzienia we Wronkach. „Kupił” swoimi homiliami górali na Podhalu. W Nowym Targu, gdzie był wikarym, prowadził Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej i Żeńskiej. Młodzi ludzie za nim przepadali.
DJ: Kardynał Sapieha mówił o nim „najlepszy kaznodzieja Podhala” …
TSZ: Tak. Brat wyszedł z więzienia po pięciu latach, w 1953 roku, w czasie odwilży. Pamiętam proces, na który pan prokurator Haraschin przyszedł z gotowym wyrokiem. Do stworzenia fikcji sprawiedliwości podstawiano świadków, którzy mylili się w zeznaniach. W końcu zdecydowano, że kazania Jana były antypaństwowe.
DJ: Należy zbierać świadectwa tamtych czasów i uświadamiać młodemu pokoleniu, że historia Polski XX-go wieku jest złożona. Rodzą się też pytania: co młody człowiek rozumie dzisiaj pod pojęciem „patriotyzm”? Czy kojarzy mu się tylko z obowiązkowym apelem z okazji świąt 3. maja i 11. listopada?
TSZ: To, co Pani mówi jest słuszne. Czy nie są to jednak pytania retoryczne?
DJ: Rozpoczęliśmy rozmowę od wspomnień związanych z tradycjami świątecznymi w Pańskim domu. Wyłonił się z nich obraz wspaniałych ludzi. Nie dziwi mnie, że znalazł się Pan wkrótce w Zespole Mieczysława Kotlarczyka.
TSZ: W pewnym sensie tak, ponieważ to był teatr propagujący wartości moralne i artystyczne.
DJ: Grał Pan w Teatrze Rapsodycznym w latach 1950-53, a potem trafił – do Teatru Poezji.
TSZ: Wszystko się zgadza. U Rapsodyków znalazłem się też z innych powodów. W liceum byłem nadwornym recytatorem. Kochałem poezję. W ramach zajęć w szkole chodziliśmy na przedstawienia tego Zespołu, które szalenie mi się podobały. Jak się dowiedziałem, że powstaje Studio Rapsodyczne, to natychmiast się tam udałem.
DJ: Urzekł Pan Mieczysława Kotlarczyka swoim wykonaniem „Ody do młodości”. Rozumiem, że tak wyglądał „egzamin wstępny” do Studia.
TSZ: Tak, a potem było już bardzo intensywnie. Od razu wchodziłem w zajęcia, w wykłady i w próby teatralne.
DJ: Szybko pojawił się Pan w obsadzie m.in. „Beniowskiego”, „Pana Tadeusza”, „Poloneza imć Pana Bogusławskiego”, potem w „Portretach i astronomii”, w „Aktorach w Elzynorze”.
TSZ: W teatrze Kotlarczyka pracowaliśmy po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Łączę to również z edukacją w Studio. Pamiętam jak grałem Kopernika w „Portretach i astronomii”, na scenie przy ulicy Warszawskiej, którą do dziś bardzo serdecznie wspominam. Po jednym ze spektakli wybiegam z Teatru i wskakuję do autobusu. Wychodziła właśnie grupa widzów – młodzieży. Dodam tylko, że do tej roli „zapuściłem” włosy, bo bardzo nie lubiłem peruki ani charakteryzacji. Nagle słyszę: „Te, Kopernik! Obróć ziemię!”. To zapamiętałem jako pierwszy dowód „popularności”.
DJ: Sympatyczny…
TSZ: W Studio brylowała Danusia Michałowska i Mieczysław Kotlarczyk. Mieliśmy też historię dramatu i teatru z Tadziem Kudlińskim i Wiesiem Goreckim. Opowiem Pani anegdotę. Byłem poproszony kiedyś o poprowadzenie jubileuszu-benefisu Tadeusza Kudlińskiego w Teatrze Stu. Wtedy Tadzio opowiedział mi ciekawą historię o Karolu Wojtyle, który m.in. z Tadeuszem Kwiatkowskim i Tadeuszem Hołujem studiowali polonistykę. Hołuj był komunistą ideologiem, więc jak im Wojtyła oświadczył, że wybiera powołanie kapłańskie, to się wszyscy oburzyli, ale najżywiej zareagował Hołuj. Powiedział: „Karol, co to za kariera. Przecież co najwyżej zostaniesz biskupem. Papieżem przecież nie będziesz!.” Na co Karol Wojtyła zapytał: „A jeżeli zostanę, to Ty przyjmiesz wiarę katolicką?”. Hołuj odpowiedział: „Tak”. I podobno jednym z pierwszych telegramów, jakie wysłał Papież Jan Paweł II do Krakowa był ten zaadresowany do Tadeusza Hołuja i brzmiał: „Tadzio swoje zrobiłem. Czekam na Ciebie”.
DJ: Wojtyła stanął na wysokości zadania. A czy pan Hołuj wywiązał się ze swojej obietnicy?
TSZ: Z tego, co wiem, nie. Potem spotykałem się z Tadeuszem Hołujem wielokrotnie przy różnych artystycznych okazjach. To był mądry człowiek, znakomity literat. To, że się nie zgadzaliśmy ideologicznie nie przeszkadzało nam we wspólnej pracy.
DJ: Biało-czarne schematy w ocenie drugiego człowieka to droga na skróty. Kiedy występował Pan w Teatrze Rapsodycznym miał Pan około dwudziestu lat. Dla Was, początkujących aktorów mistrzami byli: Danuta Michałowska, Krystyna Ostaszewska, dyrektor Kotlarczyk. Proszę powiedzieć, co jest godne podkreślenia i przekazania dziś młodym ludziom zainteresowanych tym teatrem?
TSZ: Tu minimalizowało się gesty. Wiele sytuacji było syntetycznych i symbolicznych. Miałem przyjemność zastępować Kotlarczyka w „Eugeniuszu Oniegine” Aleksandra Puszkina. W tej roli wykonywało się znaczący gest, który zmieniał scenografię. Kiedy stawiano na postumencie wazon to znaczyło, że jesteśmy na zewnątrz, w plenerze, natomiast gdy na postumencie pojawiał się świecznik, wiedzieliśmy, że akcja przenosi się do wnętrza, do salonu.
DJ: Rekwizyt był wielofunkcyjny. „Niósł” znaczenie. Nie stanowił tła wypełniającego sceniczną pustkę. To widać także na fotografiach z tamtego okresu. Ten „ubogi” teatr objawiał się również w kostiumach, prostych, wręcz ascetycznych. Tu wszystko było znakiem, skrótem.
TSZ: Ale za to słowo musiało być obrazowe, treściwe, pobudzające widza do myślenia, uruchomienia wyobraźni.
DJ: Od 1949 roku, po upaństwowieniu wszystkich teatrów w Polsce i ogłoszeniu socrealizm w sztuce, w repertuarach pojawiły się tzw. produkcyjniaki, czyli teksty zachwalające bohaterów czynu robotniczego. A Mieczysław Kotlarczyk mimo wszystko sięgał do dzieł polskich romantyków i dobrej literatury. Tym nie zyskiwaliście Państwo uznania krytyki schlebiającej gustom władzy…
TSZ: … ale muszę Pani powiedzieć, że wstawiał się za nami Bolesław Drobner.
DJ: Ten sam, który zaprosił w 1945 roku Rapsodyków do Wrocławia. Potem przez wiele lat, mimo iż związany był z PZPR wielokrotnie pomagał Zespołowi. Rok 1953 przyniósł likwidację Teatru.
TSZ: Warto pamiętać o słynnym zjeździe, podczas którego zaatakował nas minister Sokorski. Na jego atak Mieczysław Kotlarczyk, m.in. powiedział: „My dajemy słowo Narodowi”. W odpowiedzi usłyszał, że nie ma Polaków, jest tylko klasa robotnicza. Gdy zlikwidowano Teatr Rapsodyczny to zamknięto także Studio. Nawet nie otrzymaliśmy dyplomów jego ukończenia. Wyrażono zgodę i stworzona nam szansę zdania egzaminu eksternistycznego. Potem przyjechał z Warszawy Ignacy Henner i został dyrektorem Teatru Poezji. Zagraliśmy m.in. „Nie igra się z miłością” Alfreda de Musset w pięknej scenografii Tadeusza Kantora. Pamiętam, jak czekałem na randkę z dziewczyną i Kantor podszedł do mnie, „przeszliśmy na ty” i powiedział: „Pokażę ci moją ostatnią wystawę w Paryżu”. Ja przyglądam się fotografiom i mówię: „No tak, miłość, głód, nienawiść”. Kantor na to: „Co ty mi tu mówisz!” Odpowiadam: „To, co widzę”. Kantor: „Robi wrażenie?” Ja: „Tak.” Kantor: „I o to chodzi!” Wtedy poznałem na czym polega istota sztuki współczesnej.
DJ: Tadeusz Kantor to „temat rzeka” w historii polskiego teatru. Wróćmy do Pana biografii. Zagrał Pan, m.in. znakomitego Kordiana w inscenizacji i reżyserii Bronisława Dąbrowskiego w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie. Na deskach tego teatru występował Pan ponad trzydzieści lat. Współpracował z wieloma znakomitymi reżyserami, m.in. z Ireną Babel, Krystyną Skuszanką, Lidią Zamkow, Kazimierzem Braunem, Karolem Fryczem, Bohdanem Korzeniewskim, Władysławem Krzemińskim, Januszem Warneckim. Wierni fani oglądali Pana występy również w ramach działającej przez lata Estrady Krakowskiej. Zapytam jednak: co dali Panu Rapsodycy?
TSZ: Zakochanie w sztuce teatru. To wielkie słowa, ale mówi to do Pani człowiek doświadczony i przekonany swojej racji. Nie wyobrażałem sobie życia bez teatru. Dowodem na to niech jest sto ról, które zagrałem.
DJ: Z Teatru Rapsodycznego wyszło wielu pięknych ludzi. Tę klasę i wysoką zawodową kulturę nieśliście Państwo ze sobą dalej, w kolejne środowiska. Podczas naszego czerwcowego spotkania realizowanego w ramach projektu Sceny Papieskiej IDMJP2 pt. „Emanacja Rapsodyków” wspomniał Pan zaledwie o swojej artystycznej działalności na Jasnej Górze.
TSZ: W latach sześćdziesiątych działało w Kościele grono osób związanych z Kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Wśród nich była Róża Siemieńska, uczestniczka Powstania Warszawskiego, aktorka Teatru Rapsodycznego. Skontaktowała się ze mną i zaproponowała współpracę z ojcem Jerzym Tomzińskim, ówczesnym Przeorem Jasnej Góry. Kościół Polski ogłosił wówczas dziesięcioletnią nowennę – przygotowania Polski katolickiej do obchodów 1000-lecia Chrztu Polski. Zostałem poproszony o pomoc. Moim zadaniem było napisanie scenariusza programu artystycznego, towarzyszącego tym obchodom i prezentowanego na Jasnej Górze. Oparłem go na literaturze poświęconej głównie Matce Bożej. Swoją pracę przekazałem Przeorowi, ale on musiał skonsultować to z Episkopatem Polski, ponieważ pierwszy raz artyści mieli pojawić się na Jasnej Górze. W czasie narady, na której również byłem obecny, rozpoczęła się dyskusja. Skromnie, w kącie siedział nowo mianowany biskup Wojtyła. Nie wszystkim się podobała moja koncepcja z wykorzystaniem ekranu, na którym miały być wyświetlane dzieła sztuki nawiązujące do tajemnic różańca. Pamiętam jak w pewnym momencie wstał biskup Wojtyła i powiedział: „Ekscelencje, Eminencje, uważam, że jest to znakomity pomysł. Dlaczego? Dlatego, że przychodzi tu na Jasną Górę, pełną historii i tradycji, młody, współczesny człowiek i chce swoim językiem, swoimi wizjami artystycznymi przemówić głównie do młodzieży”. I tym słowami ujął zebranych. Potem dziesięć takich misteriów zaprezentowaliśmy, każdego roku w sierpniu.
DJ: Mówimy o latach 1956-66, ale Ksiądz Karol Wojtyła pojawił się wcześniej na Pańskiej życiowej drodze.
TSZ: To było w 1951 roku, w Teatrze Rapsodycznym, w czasie próby na ul. Warszawskiej. Siedzieliśmy z Jasiem Adamskim na widowni. Wtedy podszedł do nas ksiądz Wojtyła i zaprosił do siebie.
DJ: Podkreślmy to wyraźnie, Ksiądz Wojtyła przychodził do Teatru Rapsodycznego często. Ten Zespół był mu bliski.
TSZ: Pamiętam nawet jak spierał się z Mieczysławem Kotlarczykiem, żywo dyskutowali. Wojtyła twierdził, że nazwa Teatr Poezji jest lepsza, niż Teatr Rapsodyczny. Po próbie poszliśmy do niego, do wikariatki przy Parafii św. Floriana. Poprosił nas, żebyśmy wspólnie z nim przeczytali Pasję. To było tuż przed Niedzielą Palmową. On miał czytać słowa Chrystusa, a my narrację i kwestie pozostałych postaci. Pamiętajmy: to było kilkanaście lat przed Soborem Watykańskim II, który „wpuścił cywilów do kościoła”. Przy okazji tego spotkania ksiądz Wojtyła pochwalił się nam swoją poezją, którą potem czytaliśmy razem z nim w kościołach Krakowa, głównie na Dębnikach. Możemy powiedzieć, że byliśmy jednymi z pierwszych interpretatorów twórczości literackiej Wojtyły.
DJ: To też ważne w kontekście myślenia i pracy nad tymi tekstami. Rozumiem, że wybrane teksty konfrontował z Wami – wykonawcami i z publicznością?
TSZ: Tak. Potem, jeszcze przez wiele lat moje kontakty z Biskupem i Kardynałem Wojtyłą były dosyć częste. Spotykaliśmy się z nim na ul. Franciszkańskiej. W życie Kościoła Krakowskiego bardzo się angażowałem, ale to opowieść na inną rozmowę. Muszę Pani też powiedzieć, że to, co cenię ogromnie w jego osobie, to umiejętność słuchania drugiego człowieka, skupienia się na nim. Miałem też brata lekarza. Jako wskazówkę w pracy z pacjentami przekazałem mu tę właśnie sugestię: „Słuchaj”. Realizował ją w swojej pracy zawodowej i pewno także dlatego miał tak wielu pacjentów i był ceniony.
DJ: Papież Jan Paweł II był lekarzem wielu dusz. Losy przyjaciół, spotkanych ludzi były dla Niego ważne. Niektórzy wspominają, że po długiej przerwie potrafił nawiązać do rozmowy zakończonej przed laty.
TSZ: Miałem ogromne szczęście, ponieważ spotkałem na swojej życiowej drodze Świętego.
DJ: I to jest dar, którego Panu – oczywiście w tym pozytywnym sensie – zazdroszczę. Panu i Pana Bliskim życzę dobrych i spokojnych świąt, bo tego, że w wigilijny wieczór w Państwa mieszkaniu wybrzmią piękne melodie polskich kolęd i pastorałek jestem pewna.